Nie pamiętam ostatnich
dwóch dni, pewnie dlatego, że nie chcę ich pamiętać, mam
niesamowitą zdolność do wymazywania z pamięci niepotrzebnych i
przykrych wspomnień. Zapewne siedziałam nie robiąc za wiele
jedynie gapiąc się bezsensownie w cztery kąty mojego pokoju. Był
to najpewniej początek depresji, na szczęście nie trwał on długo.
Przyjęłam założenie, że robiąc to co robię jeszcze bardziej
się pogrążam. Postanowiłam zrobić coś pożytecznego, jak to
mawiała moja babcia praca hartuje i urabia charakter, a że akurat
mój pokój wyglądał co najmniej źle postanowiłam coś z tym
zrobić, było co sprzątać, poprzez mój delikatnie mówiąc nie najlepszy humor nie chciałam wpuścić naszej gosposi do mojego
pokoju, która zwykle wyręczała mnie w tej czynności. Taka
niewielka rzecz, ale naprawdę pomogła. Najpierw trzeba uporządkować
swoje otoczenie aby mieć szanse uporządkować głowę. Zmęczyłam
się, ale było warto. Czułam się odrobinę silniejsza. Podeszłam
do lustra. Widok był okropny. Zmięta piżama, rozczochrane we
wszystkie strony świata włosy, i najgorsze jakie kiedykolwiek
miałam szanse zobaczyć podkrążone oczy. Choć wyglądałam jak
siedem nieszczęść to i tak udało mi się wydobyć pokrzepiający
uśmiech. Przyglądając się dłużej temu monsterowi nieoczekiwanie
uznałam, że jest to widok co najmniej komiczny. Parsknęłam z
uśmiechem jednocześnie kręcąc głową z niedowierzania. Hope to
moje drugie imię, ale najwidoczniej kompletnie o nim zapomniałam, w
ostatnich dniach targały mną najróżniejsze emocje, jednak nadziei na pewno w nich nie było. "Louise Hope Carter jesteś silną,
odważną osobą, poradzisz sobie, nie ma powodu by się tak
załamywać" tutaj obdarzyłam się pokrzepiającym uśmiechem.
"Wierzę w Ciebie, wiem że sobie poradzisz, kiedyś będziesz
wspominała to z uśmiechem, gorzej niż tutaj w prywatnej szkole być
nie może, więc czego ty się obawiasz, latających krów?Bądź
dzielna a wszystko się uda". Nie byłam jeszcze do końca
przekonana co do mojej wewnętrznej siły, ale był to rodzaj domowej
terapii, którego bardzo potrzebowałam i okazał się naprawdę
pomocny. Miałam jednak cichą nadzieję, że nikt akurat nie
przechadzał się po leśnej dróżce, z której miałby na mnie
doskonały widok. Potwór gadający do własnego odbicia, zawał
serca gwarantowany. Przeciągając się weszłam do łazienki,
musiałam doprowadzić się do porządku.
Wspomnienie ostatniej
rozmowy z moimi rodzicami było przytłaczające i cały czas nie
mogłam ułożyć sobie jakiegoś sensownego wyjaśnienia apropo ich
zachowania. Każdy powinien pisać swój własny scenariusz?
Zakładam, że tak byłoby fair. Jednak najwidoczniej to oni chcieli
być reżyserami mojego życia. Do naszej ostatniej rozmowy miałam z
nimi przykładny kontakt, z głównej przyczyny, szanowali moje
zdanie i odmiennie poglądy, przez co mogłam z nimi do woli
dyskutować, nie obawiając się niczego, jednak ostatnio obróciło
się to nieoczekiwanie o 180 stopni, nie znałam przyczyny tej
zmiany, ale poznałam jej skutek. Miałam za dwa tygodnie wyjechać
do Ely małego miasteczka w Anglii, gdzie liczebność ludzi ledwo
przekraczała piętnaście tysięcy. Znajdował się tam elitarny
internat bodajże "Follow Reason". Renomowani profesorzy
gwarantowali świetlaną przyszłość, a skuteczni pedagodzy
porządne wychowanie. Nie byłoby to czymś najgorszym gdyby nie
fakt, że było to trzysta pięćdziesiąt jeden mil od mojego domu,
sześć lub siedem godzin w aucie, zupełnie obcy mi kraj. Od
urodzenia mieszkałam w Szkocji, a dokładniej w jej stolicy
Edynburgu. Moi rodzice prowadzili tu znaną, szkocką firmę
produkującą wózki " Carter Carriage", tata zajmował się
zazwyczaj główną kwaterą w Edynburgu, a mama raz w tygodniu
wyjeżdżała w różne zakątki świata reklamując naszą
działalność, rodzice mieli nadzieję na poszerzenie horyzontu z
rynku szkockiego na światowy. Ja natomiast odkąd tylko pamiętam co
roku zapisywałam się do pozoru innych, ale w praktyce takich samych
niewielkich, szkół prywatnych, gdzie nigdy nie udało mi się mieć
lepszych kontaktów z rówieśnikami niż unikanie i ignorowanie
siebie nawzajem, z tego względu wolałam przebywać w domu. Moi
koledzy widzieli tylko czubki swoich nosów, a gdy się do nich
sympatycznie uśmiechnęłam, ich jedyną odpowiedzią był pełen
pogardy wzrok. Z dziewczynami było jeszcze gorzej, gdy nie znałaś
się na światowej sławy markach odzieżowych według nich byłaś
nikim i mogłabyś nie istnieć. Nigdy nie ciągnęło mnie do mody,
a ni rzeczy modopodobnych, wolałam dobrą książkę pod pachą,
ciepły napój w gardle i wygodny fotel pod sobą. Tak też najczęściej spędzałam swój wolny czas, w samotności. Rodziców
zaniepokoiło moje odizolowywanie się od rówieśników i
postanowili coś z tym zrobić, uznali, że jest to po części ich
wina, i że dystans między nami może mi pomóc i tak właśnie
zrodził się w ich głowach pomysł na Ely, nieznane mi miejsce,
którego wcale nie miałam ochoty poznawać.
Letnia woda koiła zmęczone
ciało po sprzątaniu i nieprzespanej nocy. Nałożyłam mój
ulubiony czekoladowy szampon na włosy, prezent od mamy i ciesząc
się z jego wyrazistego zapachu nałożyłam go jeszcze odrobinkę.
Po szybkim prysznicu podeszłam do szafy i korzystając z mojego
stałego sposobu na wybieranie ciuchów wyciągnęłam rękę przed
siebie losując dzisiejszy strój. Padło na czarne getry i białą
podkoszulkę. Neutralny strój tak jak i wszystkie inne w mojej
szafie. Moje ubrania w jakiś sposób odzwierciedlały mnie, były
jak ja mało zauważalne, nie wyróżniające się z tłumu, szare,
nijakie, mało interesujące. Całkowita definicja mnie.
Najwidoczniej jesteśmy tym w czym chodzimy. Uśmiechnęłam w duchu
na to porównanie.
Dni w Edynburgu minęły mi
w zawrotnym tempie, zbyt szybkim, ledwie zdążyłam oswoić się z
niechcianą myślą o wyprowadzce a takowa za chwilę miała nadejść.
Mama nie przypominała mi o 20 sierpniu, dniu w którym miałam
pożegnać się na dobre sześć miesięcy z Edynburgiem, był to w
naszym domu temat tabu i nikt nie chciał tego zmieniać. Jednak w
przeddzień wyjazdu przyszła do mojego pokoju i kładąc na łóżku
dwie dosyć sporej wielkości walizki przypomniała mi o ich
spakowaniu. Nie miałam na to najmniejszej ochoty. Spakowane walizki
to namacalny dowód na zbliżający się wielkimi krokami lot, a ja
chciałam przynajmniej udawać, że nie będzie miał on miejsca.
Sprawdziłam telefon. 19 sierpnia 17:45. Niewiele czasu o trzeciej
miałam być na lotnisku. Odłożyłam książkę, którą dotąd
czytałam i zajęłam się niechcianym zajęciem. Pod koniec mojej
katorgi przyszła mama wyręczając mnie trochę i przy okazji
wręczając szczelnie ukrytą w białej kopercie gotówkę. Zapewne
było tam więc pieniędzy niż mogłoby mi się przydać,
wiedziałam, że był to ich sposób na przeprosiny, może wstydzili
się to wprost powiedzieć, ale najwidoczniej mieli wyrzuty sumienia.
Popatrzyłam na mamę, jej oczy wydały mi się smutne, ale najwidoczniej nie chciała tego pokazywać, jak tylko poczuła na
sobie wzrok uśmiechnęła się ciepło, ukrywając gdzieś
poprzednie uczucie. Odwzajemniłam uśmiech, i wtuliłam się w jej
włosy, nie chciałam znosić więcej przykrości jakim byłoby
wyjechanie bez wcześniejszego pogodzenia. Nie byli złymi ludźmi
chcieli dla mnie jak najlepiej, a nuż mieli rację. Położyłam się
przed dziewiątą. Chciałam być w miarę możliwości wypoczęta,
jednak wydawało mi się jakbym dopiero co się kładła a sekundę
później mama szturchała mnie budząc z płytkiego snu. Czy ja w
ogóle przymknęłam powieki? Miałam co do tego szczere wątpliwości.
Przed zaśnięciem pierwszy raz naszykowałam sobie strój, który
teraz bezwładnie zwisał z oparcia fotela, czarne leginsy, limonkowy
T-shirt, no i najzwyklejsza bielizna. Ubrałam się jak mogłam
najszybciej, a nie było to takie proste przez późną porę i
niesłuchające mnie mięśnie nóg, które najwyraźniej marzyły o
drzemce, a nie wciskaniu się w ciasne portki. Rozumiałam je, sama
najchętniej zasnęłabym na stojąco.
Lotnisko znajdowało się niecałe
dwa kilometry od naszego domu, więc dotarcie tam nie spóźniając
się nie było wielkim wyczynem, jednak spóźnienie się tak jak w
naszym wypadku można było uznać za swego rodzaju osiągnięcie. Byłam ostatnią
osobą, więc od razu udałam się na punkt odpraw, gdzie zajęła
się mną przemiła pani, której udało się utrzymać złość w
ryzach nawet wtedy gdy ze stresu parę razy ją podeptałam. Czekałam
w holu z rodzicami, żegnając się z nimi, od czasu do czasu
przytulając, mogę otwarcie przyznać, że nigdy nie przeżyłam
czegoś podobnego.
- Słonko, kochanie-
zwróciła się do mnie mama, gdy przytulałam tatę- Gdy dolecisz
szukaj swojego nazwiska na kartce, ktoś powinien na ciebie czekać.-
Dokończyła, głaszcząc mnie czule po głowie, kiwnęłam głową
ze zrozumieniem. Będzie mi tego brakować. Jakkolwiek dobrzy i
kochani byliby ci profesorowie, nigdy nie dorównają rodzicom.
-Samolot z linii
britishairline, lotu 432 jest gotowy do wylotu. Pasażerowie z lotu
432 proszeni są o kierowanie się do wyjścia na płytę lotniska-
zabrzmiał opanowany nieco znudzony kobiecy głos z niewielkich
głośników. A więc to ten moment kiedy mam wstać i odejść. Nie
tak miało wyglądać usamodzielnienie się. Najchętniej wróciłabym
do domu olewając to wszystko. Z trudem wstałam, przez moje trzęsące
się nogi, ledwo utrzymywałam równowagę, ale udało się.
Najgorszy był pierwszy krok, z każdym kolejnym było coraz
prościej. W końcu dołączyłam do ciągnącej się dobre kilkaset
metrów kolejki.
-Louise dzwoń i pisz do nas
codziennie- Krzyknął z powagą tata- Nie zapomnij o swoich
staruszkach- dodał z uśmiechem. Nie zdążyłam odpowiedzieć,
kolejka diametralnie się zmniejszyła i musiałam dogonić ludzi
stojących przede mną. Na dworze panował chłód, szczelniej okryłam
się moją dżinsową kataną, przy okazji lekko zgrzytając zębami,
wsiadłam do autobusu, gdzie zewsząd otaczali mnie nieznani dotąd
ludzie, wszyscy ciasno ze sobą spleceni. Przynajmniej zrobiło się
cieplej. Większość z kimś rozmawiała, o odczuciach związanych z
lotem, o torcie babci, o zaginionym psie. Nawet tu wśród tylu ludzi
byłam typowym dla siebie odludkiem. Zapowiada się cudownie samotny
lot, na szczęścia miał trwać zaledwie godzinę. Ta, zaledwie
godzinę, nie doliczając do tego sześciu miesięcy w Ely, albo i
całego roku jak rodziców najdzie taka ochota. Bosko, bycie outsiderem przez te parę godzin w szkole było do zniesienia, ale
bycie cholernym introwertykiem przez 24/h może już nie być takie
proste i przyjemne. Autobus niespodziewanie ruszył, szczęśliwie
trzymający się poręczy ustali na swoich miejscach, jednak ja
stojąca luźno wśród tłumu wpadłam na jakąś panią z
dzieckiem. Jej oczy popatrzyły na mnie groźnie, moje wnętrzności
zaczęły się niebezpiecznie skręcać pod jej spojrzeniem,
zapragnęłam zniknąć, albo odejść z jej pola widzenia. Czułam
na sobie jej wzrok.
- Uważaj trochę, mam tu
małe dziecko, które prawie zmiażdżyłaś – powiedziała ostro
akcentując ostatni wyraz. Nie, tylko nie to, nie cierpię takich
sytuacji, lepiej się wtedy nie odzywać, bo z doświadczenia wiem że
przynosi to odwrotny niż by się chciało skutek. Zerknęłam
ukradkiem na ofiary tego wypadku. Blond pani nie wyglądała jak mama
dziewczynki, jednak do babci też bym jej nie zaliczyła. Miała może
z 45 może 50 lat, a może mniej, trudno było to określić, mogła
być młoda, ale zaniedbana, Dziewczynka zauważyła, że się jej
przyglądam i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, przynajmniej
ona nie chciała zabić mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Odwzajemniłam ten miły gest,
jednak na tym się skończyło, podjechaliśmy pod wejście
latającego stwora i musieliśmy wejść metalową platformą na
pokład samolotu. Brodaty pan z czystym brytyjskim akcentem
pokierował mnie na moje miejsce, trochę dłużej przyglądając się
mojemu nazwisku na bilecie, usadowiłam się w wygodnej pozycji i
spojrzałam na krajobraz, widoczny przez małe, okrągłe okienko.
Dochodziła 5.00 a słońce powoli budziło się sygnalizując
poranek, a więc nie ma mowy o drzemce. Nie potrafiłabym zasnąć
przy słońcu, które aż wzywa do wstania. Co innego przy lampie.
Mama kupiła mi taką, która pozostawia klimatyczną z lekka
romantyczną, czerwoną poświatę. Od dziecka dręczyły mnie
koszmary nocne, a co za tym idzie zaczęłam bać się ciemności, a
więc zaśnięcie bez mojej ukochanej lapki graniczyłoby z cudem, a
moi rodzice najpewniej mieli dosyć codziennego budzenia w nocy i
ciągłych wizyt w ich sypialni, dlatego głównym prezentem na moje
dziesiąte urodziny było to przenośne oświetlenie. Czas upływał
szybciej, gdy wspominałam dawne dzieje, dlatego gdy czysty,
brytyjski akcent rozkazał zapiąć pasy, z powodu lądowania, byłam
zaskoczona z jaką siłą zatraciłam się we wspomnieniach. Lądowanie poszło gładko, a ja odetchnęłam z ulgą, przeżyłam, i
to nawet bez uszczerbku na moim zdrowiu psychicznym. Lotnisko było
mniejsze niż to w Edynburgu, ale wyglądało podobnie. Musieliśmy
sporo czekać na nasze walizki, więc kupiłam w międzyczasie małą,
zieloną herbatkę aby choć odrobinę umilić sobie spędzony tam
czas, była astronomicznie droga, jeden funt brytyjski za odrobinę
przyjemności. Usiadłam w kącie, na beżowej sofie, czekając aż
na ciągle nie działającej okrągłej
platformie pokażą się moje walizki, jednocześnie rozglądając się za tajemniczym ktosiem,
który miał mnie zabrać do "Follow Reason". Może jest na
dworze i zaczyna się niecierpliwić, a może jest tutaj tylko nie
dostrzegłam jeszcze mojego nazwiska na kartce? Usłyszałam obok
siebie lekkie kaszlnięcie, obróciłam głowę w jego kierunku. Obok
mnie stał brodaty kontroler biletów, którego spotkałam w
samolocie, najwyraźniej czegoś ode mnie chciał.
-Tak?- Zapytałam niepewnie.
- Mam pani przekazać, panno
Carter, że na dworze czeka na panią taksówka, tuż przy głównym
wyjściu- powiedział z dobitnym brytyjskim. Pokiwałam jedynie
głową. Dziwnie słyszeć słowo "pani" kierowane w
twoim kierunku, mając szesnaście lat. A więc "ktosiek"
to taksówkarz, pytanie brzmi skąd wiedział że ja to ja? Na
szczęście po niedługiej chwili platforma zaczęła działać i
nareszcie mogłam wziąć dość pokaźnej wielkości walizki i
udać się na dół w stronę żółtego samochodu TX4 z doklejonym
na karoserii ciągiem cyfr "5791". Uśmiechał się z niej
miło wyglądający pan z ciepłymi zielonymi oczami.
-Witaj słońce- Przywitał
się biorąc ode mnie bagaże- A więc to będzie twój pierwszy
dzień w Ely.- Bardziej stwierdził niż zapytał.
-Tak-uśmiechnęłam się w
odpowiedzi- Nie mogę się nadziwić, że tutaj przyleciałam-
dodałam szczerze.
- A więc "Follow
Reason". Zazdroszczę Ci, najlepsze czasy jakie wspominam są
właśnie stamtąd- dodał mrugając do mnie. Ciekawe ile ta szkoła
ma lat, wyglądał jak ktoś zbliżający się do sześćdziesiątki.
-Byłem drugim rocznikiem-
dodał w półuśmiechu jakby wyczytując moje pytanie- Poznasz tam na pewno wiele fajnych ludzi- dodał dostrzegając moje obawy. Czy ktoś namalował mi je na czole? Czy aż tak łatwo można zgadnąć o czym myślę? Nie
byłam pewna, czy w internacie kogokolwiek poznam, ale poznałam
jego, a to już coś. Przez korki w niektórych regionach podróż z
Portu lotniczego Londyn-Stansted do internatu trwała godzinę.
Ambrose, bo tak nazywał się mój nowy znajomy opowiedział mi w tym
czasie trochę o Ely i polecił ciekawe w historię, jak to opisał
miejsca. Nie byłam z zamiłowania historyczką, ale może pod
wpływem nudy zaczną pociągać mnie takie rzeczy, kto to wie. Moim
oczom ukazał się napis informujący o przekroczeniu granicy
Stuntney z Ely. Miasto to wydało się urocze, było dużo drzew i
zieleni, a większość domów wyglądało jak stare i drogocenne
zabytki. Telefonem zrobiłam zdjęcie piętrzącej się nad innymi
budynkami katedry, robiła wrażenie. Wyślę to później rodzicom,
postanowiłam. Wjechaliśmy na ulicę Barton Rd i w oddali
dostrzegłam moją nową szkołę, toteż dom. Była jak większość
budynków tutaj, podstarzała, robiąca spore wrażenie.
Najpiękniejszy był jednak ogród. Zielone drzewa z sąsiadującymi
kolorowymi kwiatami, sporej wielkości fontanna, dwa posągi w
dziwacznych pozycjach, były nawet drewniane ławki i materiałowy
hamak do odpoczynku. Samochód zatrzymał się przy kamienistym
podjeździe. Był to już koniec podróży, tym samym początek,
początek życia w Ely.
___________________****__________________
Długo mnie tu nie było, pewnie dlatego, że straciłam trochę motywacji przez brak komentarzy. Jeśli czytaliście skomentujcie, jest to naprawdę coś ważnego dla mnie, widzę, że nie piszę dla samej siebie. Jeśli będą trzy komentarze to opublikuję drugi rozdział. Proszę zmotywujcie mnie trochę. Rozdziały będą pojawiać się co tydzień/ może dwa. Wiem, że ten rozdział jest okropnie długi, ale następne takie nie będą. Chciałam wam trochę przybliżyć postać Louise, dlatego tak się rozpisałam, od następnego rozdziału zacznie się dziać. Obiecuję wam, że w tym opowiadaniu nie zabraknie miłości, nienawiści, przyjaźni, emocjonujących przeżyć i przygód. Do następnego :)
___________________****__________________
Długo mnie tu nie było, pewnie dlatego, że straciłam trochę motywacji przez brak komentarzy. Jeśli czytaliście skomentujcie, jest to naprawdę coś ważnego dla mnie, widzę, że nie piszę dla samej siebie. Jeśli będą trzy komentarze to opublikuję drugi rozdział. Proszę zmotywujcie mnie trochę. Rozdziały będą pojawiać się co tydzień/ może dwa. Wiem, że ten rozdział jest okropnie długi, ale następne takie nie będą. Chciałam wam trochę przybliżyć postać Louise, dlatego tak się rozpisałam, od następnego rozdziału zacznie się dziać. Obiecuję wam, że w tym opowiadaniu nie zabraknie miłości, nienawiści, przyjaźni, emocjonujących przeżyć i przygód. Do następnego :)
Rozdział świetny
OdpowiedzUsuńzapraszam na mojego bloga o Justinie
http://lovemeharder-justin.blogspot.com/?m=1
Bardzo ciekawy rozdział. Ja też pisze trochę na blogu (pll-poland.blogspot.com), ale nie jest to opowiadanie. Piszę też tak sobie, prywatnie, jednak moje historie nie są jeszcze na odpowiednim poziomie, aby kwalifikowały się na jakiegoś bloga.
OdpowiedzUsuń