środa, 15 lipca 2015

Chapter One "Welcome to Ely"


Nie pamiętam ostatnich dwóch dni, pewnie dlatego, że nie chcę ich pamiętać, mam niesamowitą zdolność do wymazywania z pamięci niepotrzebnych i przykrych wspomnień. Zapewne siedziałam nie robiąc za wiele jedynie gapiąc się bezsensownie w cztery kąty mojego pokoju. Był to najpewniej początek depresji, na szczęście nie trwał on długo. Przyjęłam założenie, że robiąc to co robię jeszcze bardziej się pogrążam. Postanowiłam zrobić coś pożytecznego, jak to mawiała moja babcia praca hartuje i urabia charakter, a że akurat mój pokój wyglądał co najmniej źle postanowiłam coś z tym zrobić, było co sprzątać, poprzez mój delikatnie mówiąc nie najlepszy humor nie chciałam wpuścić naszej gosposi do mojego pokoju, która zwykle wyręczała mnie w tej czynności. Taka niewielka rzecz, ale naprawdę pomogła. Najpierw trzeba uporządkować swoje otoczenie aby mieć szanse uporządkować głowę. Zmęczyłam się, ale było warto. Czułam się odrobinę silniejsza. Podeszłam do lustra. Widok był okropny. Zmięta piżama, rozczochrane we wszystkie strony świata włosy, i najgorsze jakie kiedykolwiek miałam szanse zobaczyć podkrążone oczy. Choć wyglądałam jak siedem nieszczęść to i tak udało mi się wydobyć pokrzepiający uśmiech. Przyglądając się dłużej temu monsterowi nieoczekiwanie uznałam, że jest to widok co najmniej komiczny. Parsknęłam z uśmiechem jednocześnie kręcąc głową z niedowierzania. Hope to moje drugie imię, ale najwidoczniej kompletnie o nim zapomniałam, w ostatnich dniach targały mną najróżniejsze emocje, jednak nadziei na pewno w nich nie było. "Louise Hope Carter jesteś silną, odważną osobą, poradzisz sobie, nie ma powodu by się tak załamywać" tutaj obdarzyłam się pokrzepiającym uśmiechem. "Wierzę w Ciebie, wiem że sobie poradzisz, kiedyś będziesz wspominała to z uśmiechem, gorzej niż tutaj w prywatnej szkole być nie może, więc czego ty się obawiasz, latających krów?Bądź dzielna a wszystko się uda". Nie byłam jeszcze do końca przekonana co do mojej wewnętrznej siły, ale był to rodzaj domowej terapii, którego bardzo potrzebowałam i okazał się naprawdę pomocny. Miałam jednak cichą nadzieję, że nikt akurat nie przechadzał się po leśnej dróżce, z której miałby na mnie doskonały widok. Potwór gadający do własnego odbicia, zawał serca gwarantowany. Przeciągając się weszłam do łazienki, musiałam doprowadzić się do porządku.
Wspomnienie ostatniej rozmowy z moimi rodzicami było przytłaczające i cały czas nie mogłam ułożyć sobie jakiegoś sensownego wyjaśnienia apropo ich zachowania. Każdy powinien pisać swój własny scenariusz? Zakładam, że tak byłoby fair. Jednak najwidoczniej to oni chcieli być reżyserami mojego życia. Do naszej ostatniej rozmowy miałam z nimi przykładny kontakt, z głównej przyczyny, szanowali moje zdanie i odmiennie poglądy, przez co mogłam z nimi do woli dyskutować, nie obawiając się niczego, jednak ostatnio obróciło się to nieoczekiwanie o 180 stopni, nie znałam przyczyny tej zmiany, ale poznałam jej skutek. Miałam za dwa tygodnie wyjechać do Ely małego miasteczka w Anglii, gdzie liczebność ludzi ledwo przekraczała piętnaście tysięcy. Znajdował się tam elitarny internat bodajże "Follow Reason". Renomowani profesorzy gwarantowali świetlaną przyszłość, a skuteczni pedagodzy porządne wychowanie. Nie byłoby to czymś najgorszym gdyby nie fakt, że było to trzysta pięćdziesiąt jeden mil od mojego domu, sześć lub siedem godzin w aucie, zupełnie obcy mi kraj. Od urodzenia mieszkałam w Szkocji, a dokładniej w jej stolicy Edynburgu. Moi rodzice prowadzili tu znaną, szkocką firmę produkującą wózki " Carter Carriage", tata zajmował się zazwyczaj główną kwaterą w Edynburgu, a mama raz w tygodniu wyjeżdżała w różne zakątki świata reklamując naszą działalność, rodzice mieli nadzieję na poszerzenie horyzontu z rynku szkockiego na światowy. Ja natomiast odkąd tylko pamiętam co roku zapisywałam się do pozoru innych, ale w praktyce takich samych niewielkich, szkół prywatnych, gdzie nigdy nie udało mi się mieć lepszych kontaktów z rówieśnikami niż unikanie i ignorowanie siebie nawzajem, z tego względu wolałam przebywać w domu. Moi koledzy widzieli tylko czubki swoich nosów, a gdy się do nich sympatycznie uśmiechnęłam, ich jedyną odpowiedzią był pełen pogardy wzrok. Z dziewczynami było jeszcze gorzej, gdy nie znałaś się na światowej sławy markach odzieżowych według nich byłaś nikim i mogłabyś nie istnieć. Nigdy nie ciągnęło mnie do mody, a ni rzeczy modopodobnych, wolałam dobrą książkę pod pachą, ciepły napój w gardle i wygodny fotel pod sobą. Tak też najczęściej spędzałam swój wolny czas, w samotności. Rodziców zaniepokoiło moje odizolowywanie się od rówieśników i postanowili coś z tym zrobić, uznali, że jest to po części ich wina, i że dystans między nami może mi pomóc i tak właśnie zrodził się w ich głowach pomysł na Ely, nieznane mi miejsce, którego wcale nie miałam ochoty poznawać.
Letnia woda koiła zmęczone ciało po sprzątaniu i nieprzespanej nocy. Nałożyłam mój ulubiony czekoladowy szampon na włosy, prezent od mamy i ciesząc się z jego wyrazistego zapachu nałożyłam go jeszcze odrobinkę. Po szybkim prysznicu podeszłam do szafy i korzystając z mojego stałego sposobu na wybieranie ciuchów wyciągnęłam rękę przed siebie losując dzisiejszy strój. Padło na czarne getry i białą podkoszulkę. Neutralny strój tak jak i wszystkie inne w mojej szafie. Moje ubrania w jakiś sposób odzwierciedlały mnie, były jak ja mało zauważalne, nie wyróżniające się z tłumu, szare, nijakie, mało interesujące. Całkowita definicja mnie. Najwidoczniej jesteśmy tym w czym chodzimy. Uśmiechnęłam w duchu na to porównanie.
Dni w Edynburgu minęły mi w zawrotnym tempie, zbyt szybkim, ledwie zdążyłam oswoić się z niechcianą myślą o wyprowadzce a takowa za chwilę miała nadejść. Mama nie przypominała mi o 20 sierpniu, dniu w którym miałam pożegnać się na dobre sześć miesięcy z Edynburgiem, był to w naszym domu temat tabu i nikt nie chciał tego zmieniać. Jednak w przeddzień wyjazdu przyszła do mojego pokoju i kładąc na łóżku dwie dosyć sporej wielkości walizki przypomniała mi o ich spakowaniu. Nie miałam na to najmniejszej ochoty. Spakowane walizki to namacalny dowód na zbliżający się wielkimi krokami lot, a ja chciałam przynajmniej udawać, że nie będzie miał on miejsca. Sprawdziłam telefon. 19 sierpnia 17:45. Niewiele czasu o trzeciej miałam być na lotnisku. Odłożyłam książkę, którą dotąd czytałam i zajęłam się niechcianym zajęciem. Pod koniec mojej katorgi przyszła mama wyręczając mnie trochę i przy okazji wręczając szczelnie ukrytą w białej kopercie gotówkę. Zapewne było tam więc pieniędzy niż mogłoby mi się przydać, wiedziałam, że był to ich sposób na przeprosiny, może wstydzili się to wprost powiedzieć, ale najwidoczniej mieli wyrzuty sumienia. Popatrzyłam na mamę, jej oczy wydały mi się smutne, ale najwidoczniej nie chciała tego pokazywać, jak tylko poczuła na sobie wzrok uśmiechnęła się ciepło, ukrywając gdzieś poprzednie uczucie. Odwzajemniłam uśmiech, i wtuliłam się w jej włosy, nie chciałam znosić więcej przykrości jakim byłoby wyjechanie bez wcześniejszego pogodzenia. Nie byli złymi ludźmi chcieli dla mnie jak najlepiej, a nuż mieli rację. Położyłam się przed dziewiątą. Chciałam być w miarę możliwości wypoczęta, jednak wydawało mi się jakbym dopiero co się kładła a sekundę później mama szturchała mnie budząc z płytkiego snu. Czy ja w ogóle przymknęłam powieki? Miałam co do tego szczere wątpliwości. Przed zaśnięciem pierwszy raz naszykowałam sobie strój, który teraz bezwładnie zwisał z oparcia fotela, czarne leginsy, limonkowy T-shirt, no i najzwyklejsza bielizna. Ubrałam się jak mogłam najszybciej, a nie było to takie proste przez późną porę i niesłuchające mnie mięśnie nóg, które najwyraźniej marzyły o drzemce, a nie wciskaniu się w ciasne portki. Rozumiałam je, sama najchętniej zasnęłabym na stojąco.
Lotnisko znajdowało się niecałe dwa kilometry od naszego domu, więc dotarcie tam nie spóźniając się nie było wielkim wyczynem, jednak spóźnienie się tak jak w naszym wypadku można było uznać za swego rodzaju osiągnięcie. Byłam ostatnią osobą, więc od razu udałam się na punkt odpraw, gdzie zajęła się mną przemiła pani, której udało się utrzymać złość w ryzach nawet wtedy gdy ze stresu parę razy ją podeptałam. Czekałam w holu z rodzicami, żegnając się z nimi, od czasu do czasu przytulając, mogę otwarcie przyznać, że nigdy nie przeżyłam czegoś podobnego.
- Słonko, kochanie- zwróciła się do mnie mama, gdy przytulałam tatę- Gdy dolecisz szukaj swojego nazwiska na kartce, ktoś powinien na ciebie czekać.- Dokończyła, głaszcząc mnie czule po głowie, kiwnęłam głową ze zrozumieniem. Będzie mi tego brakować. Jakkolwiek dobrzy i kochani byliby ci profesorowie, nigdy nie dorównają rodzicom.
-Samolot z linii britishairline, lotu 432 jest gotowy do wylotu. Pasażerowie z lotu 432 proszeni są o kierowanie się do wyjścia na płytę lotniska- zabrzmiał opanowany nieco znudzony kobiecy głos z niewielkich głośników. A więc to ten moment kiedy mam wstać i odejść. Nie tak miało wyglądać usamodzielnienie się. Najchętniej wróciłabym do domu olewając to wszystko. Z trudem wstałam, przez moje trzęsące się nogi, ledwo utrzymywałam równowagę, ale udało się. Najgorszy był pierwszy krok, z każdym kolejnym było coraz prościej. W końcu dołączyłam do ciągnącej się dobre kilkaset metrów kolejki.
-Louise dzwoń i pisz do nas codziennie- Krzyknął z powagą tata- Nie zapomnij o swoich staruszkach- dodał z uśmiechem. Nie zdążyłam odpowiedzieć, kolejka diametralnie się zmniejszyła i musiałam dogonić ludzi stojących przede mną. Na dworze panował chłód, szczelniej okryłam się moją dżinsową kataną, przy okazji lekko zgrzytając zębami, wsiadłam do autobusu, gdzie zewsząd otaczali mnie nieznani dotąd ludzie, wszyscy ciasno ze sobą spleceni. Przynajmniej zrobiło się cieplej. Większość z kimś rozmawiała, o odczuciach związanych z lotem, o torcie babci, o zaginionym psie. Nawet tu wśród tylu ludzi byłam typowym dla siebie odludkiem. Zapowiada się cudownie samotny lot, na szczęścia miał trwać zaledwie godzinę. Ta, zaledwie godzinę, nie doliczając do tego sześciu miesięcy w Ely, albo i całego roku jak rodziców najdzie taka ochota. Bosko, bycie outsiderem przez te parę godzin w szkole było do zniesienia, ale bycie cholernym introwertykiem przez 24/h może już nie być takie proste i przyjemne. Autobus niespodziewanie ruszył, szczęśliwie trzymający się poręczy ustali na swoich miejscach, jednak ja stojąca luźno wśród tłumu wpadłam na jakąś panią z dzieckiem. Jej oczy popatrzyły na mnie groźnie, moje wnętrzności zaczęły się niebezpiecznie skręcać pod jej spojrzeniem, zapragnęłam zniknąć, albo odejść z jej pola widzenia. Czułam na sobie jej wzrok.
- Uważaj trochę, mam tu małe dziecko, które prawie zmiażdżyłaś – powiedziała ostro akcentując ostatni wyraz. Nie, tylko nie to, nie cierpię takich sytuacji, lepiej się wtedy nie odzywać, bo z doświadczenia wiem że przynosi to odwrotny niż by się chciało skutek. Zerknęłam ukradkiem na ofiary tego wypadku. Blond pani nie wyglądała jak mama dziewczynki, jednak do babci też bym jej nie zaliczyła. Miała może z 45 może 50 lat, a może mniej, trudno było to określić, mogła być młoda, ale zaniedbana, Dziewczynka zauważyła, że się jej przyglądam i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, przynajmniej ona nie chciała zabić mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Odwzajemniłam ten miły gest, jednak na tym się skończyło, podjechaliśmy pod wejście latającego stwora i musieliśmy wejść metalową platformą na pokład samolotu. Brodaty pan z czystym brytyjskim akcentem pokierował mnie na moje miejsce, trochę dłużej przyglądając się mojemu nazwisku na bilecie, usadowiłam się w wygodnej pozycji i spojrzałam na krajobraz, widoczny przez małe, okrągłe okienko. Dochodziła 5.00 a słońce powoli budziło się sygnalizując poranek, a więc nie ma mowy o drzemce. Nie potrafiłabym zasnąć przy słońcu, które aż wzywa do wstania. Co innego przy lampie. Mama kupiła mi taką, która pozostawia klimatyczną z lekka romantyczną, czerwoną poświatę. Od dziecka dręczyły mnie koszmary nocne, a co za tym idzie zaczęłam bać się ciemności, a więc zaśnięcie bez mojej ukochanej lapki graniczyłoby z cudem, a moi rodzice najpewniej mieli dosyć codziennego budzenia w nocy i ciągłych wizyt w ich sypialni, dlatego głównym prezentem na moje dziesiąte urodziny było to przenośne oświetlenie. Czas upływał szybciej, gdy wspominałam dawne dzieje, dlatego gdy czysty, brytyjski akcent rozkazał zapiąć pasy, z powodu lądowania, byłam zaskoczona z jaką siłą zatraciłam się we wspomnieniach. Lądowanie poszło gładko, a ja odetchnęłam z ulgą, przeżyłam, i to nawet bez uszczerbku na moim zdrowiu psychicznym. Lotnisko było mniejsze niż to w Edynburgu, ale wyglądało podobnie. Musieliśmy sporo czekać na nasze walizki, więc kupiłam w międzyczasie małą, zieloną herbatkę aby choć odrobinę umilić sobie spędzony tam czas, była astronomicznie droga, jeden funt brytyjski za odrobinę przyjemności. Usiadłam w kącie, na beżowej sofie, czekając aż na ciągle nie działającej okrągłej platformie pokażą się moje walizki, jednocześnie rozglądając się za tajemniczym ktosiem, który miał mnie zabrać do "Follow Reason". Może jest na dworze i zaczyna się niecierpliwić, a może jest tutaj tylko nie dostrzegłam jeszcze mojego nazwiska na kartce? Usłyszałam obok siebie lekkie kaszlnięcie, obróciłam głowę w jego kierunku. Obok mnie stał brodaty kontroler biletów, którego spotkałam w samolocie, najwyraźniej czegoś ode mnie chciał.
-Tak?- Zapytałam niepewnie.
- Mam pani przekazać, panno Carter, że na dworze czeka na panią taksówka, tuż przy głównym wyjściu- powiedział z dobitnym brytyjskim. Pokiwałam jedynie głową. Dziwnie słyszeć słowo "pani" kierowane w twoim kierunku, mając szesnaście lat. A więc "ktosiek" to taksówkarz, pytanie brzmi skąd wiedział że ja to ja? Na szczęście po niedługiej chwili platforma zaczęła działać i nareszcie mogłam wziąć dość pokaźnej wielkości walizki i udać się na dół w stronę żółtego samochodu TX4 z doklejonym na karoserii ciągiem cyfr "5791". Uśmiechał się z niej miło wyglądający pan z ciepłymi zielonymi oczami.
-Witaj słońce- Przywitał się biorąc ode mnie bagaże- A więc to będzie twój pierwszy dzień w Ely.- Bardziej stwierdził niż zapytał.
-Tak-uśmiechnęłam się w odpowiedzi- Nie mogę się nadziwić, że tutaj przyleciałam- dodałam szczerze.
- A więc "Follow Reason". Zazdroszczę Ci, najlepsze czasy jakie wspominam są właśnie stamtąd- dodał mrugając do mnie. Ciekawe ile ta szkoła ma lat, wyglądał jak ktoś zbliżający się do sześćdziesiątki.
-Byłem drugim rocznikiem- dodał w półuśmiechu jakby wyczytując moje pytanie- Poznasz tam na pewno wiele fajnych ludzi- dodał dostrzegając moje obawy. Czy ktoś namalował mi je na czole? Czy aż tak łatwo można zgadnąć o czym myślę? Nie byłam pewna, czy w internacie kogokolwiek poznam, ale poznałam jego, a to już coś. Przez korki w niektórych regionach podróż z Portu lotniczego Londyn-Stansted do internatu trwała godzinę. Ambrose, bo tak nazywał się mój nowy znajomy opowiedział mi w tym czasie trochę o Ely i polecił ciekawe w historię, jak to opisał miejsca. Nie byłam z zamiłowania historyczką, ale może pod wpływem nudy zaczną pociągać mnie takie rzeczy, kto to wie. Moim oczom ukazał się napis informujący o przekroczeniu granicy Stuntney z Ely. Miasto to wydało się urocze, było dużo drzew i zieleni, a większość domów wyglądało jak stare i drogocenne zabytki. Telefonem zrobiłam zdjęcie piętrzącej się nad innymi budynkami katedry, robiła wrażenie. Wyślę to później rodzicom, postanowiłam. Wjechaliśmy na ulicę Barton Rd i w oddali dostrzegłam moją nową szkołę, toteż dom. Była jak większość budynków tutaj, podstarzała, robiąca spore wrażenie. Najpiękniejszy był jednak ogród. Zielone drzewa z sąsiadującymi kolorowymi kwiatami, sporej wielkości fontanna, dwa posągi w dziwacznych pozycjach, były nawet drewniane ławki i materiałowy hamak do odpoczynku. Samochód zatrzymał się przy kamienistym podjeździe. Był to już koniec podróży, tym samym początek, początek życia w Ely.

___________________****__________________


Długo mnie tu nie było, pewnie dlatego, że straciłam trochę motywacji przez brak komentarzy. Jeśli czytaliście skomentujcie, jest to naprawdę coś ważnego dla mnie, widzę, że nie piszę dla samej siebie. Jeśli będą trzy komentarze to opublikuję drugi rozdział. Proszę zmotywujcie mnie trochę. Rozdziały będą pojawiać się co tydzień/ może dwa. Wiem, że ten rozdział jest okropnie długi, ale następne takie nie będą. Chciałam wam trochę przybliżyć postać Louise, dlatego tak się rozpisałam, od następnego rozdziału zacznie się dziać. Obiecuję wam, że w tym opowiadaniu nie zabraknie miłości, nienawiści, przyjaźni, emocjonujących przeżyć i przygód. Do następnego :)

2 komentarze:

  1. Rozdział świetny
    zapraszam na mojego bloga o Justinie
    http://lovemeharder-justin.blogspot.com/?m=1

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawy rozdział. Ja też pisze trochę na blogu (pll-poland.blogspot.com), ale nie jest to opowiadanie. Piszę też tak sobie, prywatnie, jednak moje historie nie są jeszcze na odpowiednim poziomie, aby kwalifikowały się na jakiegoś bloga.

    OdpowiedzUsuń